środa, 20 lipca 2016

Implozja

Stanley nawet nie spodziewał się, że tamtego dnia miał się skończyć Wszechświat.
Poranek na planecie Prometeon zwykle był dosyć wietrzny. Tym bardziej w tych czasach, kiedy zapasy wodoru kończyły się na skalę kosmiczną i trzeba było sobie umieć poradzić jakoś inaczej. Tamtego dnia wszystkie trzy słońca na orbicie których znajdował się Prometeon, były w zenicie, jedno obok drugiego w rzędzie i skwar był niemiłosierny. Jednak nie na długo, gdyż taki był klimat tej planety. Pogoda zmieniała się co kilkanaście minut, także nie dało się doświadczyć dwóch takich samych dni jeśli chodzi o pogodę, ani ubrać odpowiednio do niej.
Stanley był dobrym zarządcą planetarnym. Tak przynajmniej mu się zdawało. Nie było komu ocenić jego pracy, a i on sam nie miał porównania. Został zesłany na tę planetę około dwustu pięćdziesięciu lat temu i od tamtej pory nie widział żadnego człowieka. Jednak nie znaczyło to, że jakoś specjalnie potrzebował ich widoku. Wręcz przeciwnie, zawsze był typem samotnika i wolał taki stan rzeczy, aniżeli przebywanie z natrętnymi współ-zarządcami.
Od jakichś trzydziestu lat nie dostał żadnego znaku życia od innych zarządców, czy centrali. Cieszyło go to jeszcze bardziej, ponieważ babka odbierająca transmisje miała denerwujący głos i nie lubił jej słuchać.
Tamtego dnia wszystkie androidy humanoidalne oraz zooidalne które zbudował, działały bez zarzutów. Odpowiadały na każde zapytanie/wezwanie i wykonywały jego każde polecenie. Kiedy przechadzał się po osadzonej pod ziemią hali w której je trzymał, wszystkie zwracały sensory wzrokowe w jego stronę na znak pełnego posłuszeństwa i oddania.
Po obejściu machinarium, Stanley udał się piętro wyżej do swej komory jadalnianej, w której to miał zamiar spożyć pierwszy posiłek dnia. Syntetyczna papka dożylnie wprowadzana do organizmu zapewniała mu codzienną dawkę wartości odżywczych, oraz funkcjonowała jako zastrzyk energii dla jego odczłowieczonego organizmu.
Następna na liście była toaleta poranna. W tym celu mężczyzna przeniósł się do komory czyszczącej. Kiedy spojrzał na siebie w lustrze, ujrzał wysokiego, postawnego, człekokształtnego stwora o niebywale długich, umięśnionych, półmechanicznych rękach, biomechanicznej klatce piersiowej oraz mechanicznych nogach. Myjki jeżdżące po oliwkowej skórze odprężały mięśnie, czyściły i pieściły każdą partię jego ciała. Każdy włos był czyszczony oddzielnie, nawet wnętrza niezasklepialnych ujść tłoków na zgięciach rąk i nóg.
Po tym wszystkim przyszła pora na opuszczenie bezpiecznego domu. Przestrzeń planety była bardzo gęsto zagospodarowana przez najróżniejsze syntetycznie hodowane twory roślino-podobne, które przypominały mu Starą, dawno zmarłą Ziemię oraz faunę ziem Prometeonu, którą mężczyzna pielęgnował każdego dnia. Zawsze z tym samym pietyzmem i troską. Nie miał w końcu nikogo innego, o kogo mógł się troszczyć.
Pierwszym co zobaczyły jego biomechaniczne sensory wzroku, było ciało zmarłego ptaka. Stanley podbiegł doń, uniósł wątłe ciałko i zaczął analizować co mu się stało. Wyszło na to, że stworzenie udusiło się z powodu opuchlizny zalegającej w gardle.
Po pochowaniu martwego zwierzaka i odblokowaniu dopływu płynu nawadniająco-użyźniającego, mężczyzna usłyszał dobiegające z oddali wycie, nasilające się z każdą chwilą. Pobiegł więc szybko w stronę, z której dobiegał go hałas, jednak zanim zdążył dobiec na miejsce wszystko nagle ucichło. Kiedy dotarł do polany, okazało się że wszystkie zwierzęta leśne wyzionęły ducha. Po chwili, z nieba zaczęły spadać kolejne stworzenia latające. Wszystkie się udusiły. Stanley, pierwszy raz od setek lat, zapłakał.
Liście drzew i krzewów powoli żółkły, wysychały i umierały. Pnie próchniały w oczach, ziemia sztywniała i nawet płyn nawadniająco-użyźniający parował.
Stanley spojrzał w niebo smutnym wzrokiem i spostrzegł, że trzecie słońce, będące już od jakiegoś czasu czerwonym nadolbrzymem, robi się coraz większe i większe. „Zaraz nastąpi supernowa” pomyślał, „To już mój koniec”.
„Tyle lat istnienia. Tyle stworzeń uratowanych… Tyle bólu, który mi sprawiło patrzenie na śmierć bliskich. Byłem przygotowany na to, że misja na Prometeon może być samobójcza, jednak nie przypuszczałem że to wszystko tak minie. Mam wrażenie że tak naprawdę nic nie udało mi się zdziałać. Szlag by to… Niech się dzieje co chce” lamentował w myślach, po czym uzbroił wszystkie biotyczne ścięgna w przygotowaniu na pierwsze uderzenie fali.
Jednak stało się zupełnie inaczej niż przypuszczał.
Uderzyła w niego fala, jednak nieco inna niż ta pochodząca z supernowej. Punkt krytyczny został przekroczony. Wszechświat się kurczył, aby ponownie wybuchnąć. Znany Stanleyowi Wszechświat się kończył.
Wszystko wokół niego implodowało, umierało i mieszało się, ściskane niewidzialną siłą Wszechświata. Stanley był targany niewidocznymi dłońmi fal, ścierające się ze sobą siły rzucały nim z jednego na drugi kraniec, coraz mniejszego uniwersum.
Aż nagle wszystko stanęło. Niezawieszone w przestrzeni i czasie, bo ani jednego, ani drugiego nie było. Nie było nic. Stanleya także, chociaż on czuł jakby był, ale został tylko na chwilę uśpiony.
Bez czasu nie da się stwierdzić ile taki stan rzeczy się utrzymywał. Jednak Wszechświat nie jest stały i uporządkowany. Dąży do mieszania, entropii. Dlatego to musiało się kiedyś w końcu stać. Przestrzeń pozaziemska powstała na nowo. Zdarzył się nowy, Wielki Wybuch. Stanley także zdarzył się na nowo.
Teraz istniał zawieszony w nowej, dopiero co powstałej przestrzeni. Kiedy się obudził, odczuwał każdą zawieszoną w próżni cząstkę. Każdy atom, każdą strunę. Kiedy otworzył oczy, narodziły się gwiazdy. Kiedy poruszył ręką, zaczęły się rodzić planety. Kiedy otworzył usta, rzekł:

– Środek Wszechświata jest tam, gdzie jestem ja.