Stanley
nawet nie spodziewał się, że tamtego dnia miał się skończyć Wszechświat.
Poranek
na planecie Prometeon zwykle był dosyć wietrzny. Tym bardziej w tych czasach,
kiedy zapasy wodoru kończyły się na skalę kosmiczną i trzeba było sobie umieć
poradzić jakoś inaczej. Tamtego dnia wszystkie trzy słońca na orbicie których
znajdował się Prometeon, były w zenicie, jedno obok drugiego w rzędzie i skwar
był niemiłosierny. Jednak nie na długo, gdyż taki był klimat tej planety.
Pogoda zmieniała się co kilkanaście minut, także nie dało się doświadczyć dwóch
takich samych dni jeśli chodzi o pogodę, ani ubrać odpowiednio do niej.
Stanley
był dobrym zarządcą planetarnym. Tak przynajmniej mu się zdawało. Nie było komu
ocenić jego pracy, a i on sam nie miał porównania. Został zesłany na tę planetę
około dwustu pięćdziesięciu lat temu i od tamtej pory nie widział żadnego
człowieka. Jednak nie znaczyło to, że jakoś specjalnie potrzebował ich widoku.
Wręcz przeciwnie, zawsze był typem samotnika i wolał taki stan rzeczy, aniżeli
przebywanie z natrętnymi współ-zarządcami.
Od
jakichś trzydziestu lat nie dostał żadnego znaku życia od innych zarządców, czy
centrali. Cieszyło go to jeszcze bardziej, ponieważ babka odbierająca
transmisje miała denerwujący głos i nie lubił jej słuchać.
Tamtego
dnia wszystkie androidy humanoidalne oraz zooidalne które zbudował, działały
bez zarzutów. Odpowiadały na każde zapytanie/wezwanie i wykonywały jego każde
polecenie. Kiedy przechadzał się po osadzonej pod ziemią hali w której je
trzymał, wszystkie zwracały sensory wzrokowe w jego stronę na znak pełnego
posłuszeństwa i oddania.
Po
obejściu machinarium, Stanley udał się piętro wyżej do swej komory jadalnianej,
w której to miał zamiar spożyć pierwszy posiłek dnia. Syntetyczna papka
dożylnie wprowadzana do organizmu zapewniała mu codzienną dawkę wartości
odżywczych, oraz funkcjonowała jako zastrzyk energii dla jego odczłowieczonego
organizmu.
Następna
na liście była toaleta poranna. W tym celu mężczyzna przeniósł się do komory
czyszczącej. Kiedy spojrzał na siebie w lustrze, ujrzał wysokiego, postawnego,
człekokształtnego stwora o niebywale długich, umięśnionych, półmechanicznych
rękach, biomechanicznej klatce piersiowej oraz mechanicznych nogach. Myjki
jeżdżące po oliwkowej skórze odprężały mięśnie, czyściły i pieściły każdą
partię jego ciała. Każdy włos był czyszczony oddzielnie, nawet wnętrza
niezasklepialnych ujść tłoków na zgięciach rąk i nóg.
Po
tym wszystkim przyszła pora na opuszczenie bezpiecznego domu. Przestrzeń
planety była bardzo gęsto zagospodarowana przez najróżniejsze syntetycznie
hodowane twory roślino-podobne, które przypominały mu Starą, dawno zmarłą
Ziemię oraz faunę ziem Prometeonu, którą mężczyzna pielęgnował każdego dnia.
Zawsze z tym samym pietyzmem i troską. Nie miał w końcu nikogo innego, o kogo
mógł się troszczyć.
Pierwszym
co zobaczyły jego biomechaniczne sensory wzroku, było ciało zmarłego ptaka. Stanley
podbiegł doń, uniósł wątłe ciałko i zaczął analizować co mu się stało. Wyszło
na to, że stworzenie udusiło się z powodu opuchlizny zalegającej w gardle.
Po
pochowaniu martwego zwierzaka i odblokowaniu dopływu płynu nawadniająco-użyźniającego,
mężczyzna usłyszał dobiegające z oddali wycie, nasilające się z każdą chwilą.
Pobiegł więc szybko w stronę, z której dobiegał go hałas, jednak zanim zdążył dobiec
na miejsce wszystko nagle ucichło. Kiedy dotarł do polany, okazało się że
wszystkie zwierzęta leśne wyzionęły ducha. Po chwili, z nieba zaczęły spadać
kolejne stworzenia latające. Wszystkie się udusiły. Stanley, pierwszy raz od setek
lat, zapłakał.
Liście
drzew i krzewów powoli żółkły, wysychały i umierały. Pnie próchniały w oczach,
ziemia sztywniała i nawet płyn nawadniająco-użyźniający parował.
Stanley
spojrzał w niebo smutnym wzrokiem i spostrzegł, że trzecie słońce, będące już
od jakiegoś czasu czerwonym nadolbrzymem, robi się coraz większe i większe.
„Zaraz nastąpi supernowa” pomyślał, „To już mój koniec”.
„Tyle
lat istnienia. Tyle stworzeń uratowanych… Tyle bólu, który mi sprawiło
patrzenie na śmierć bliskich. Byłem przygotowany na to, że misja na Prometeon
może być samobójcza, jednak nie przypuszczałem że to wszystko tak minie. Mam
wrażenie że tak naprawdę nic nie udało mi się zdziałać. Szlag by to… Niech się
dzieje co chce” lamentował w myślach, po czym uzbroił wszystkie biotyczne
ścięgna w przygotowaniu na pierwsze uderzenie fali.
Jednak
stało się zupełnie inaczej niż przypuszczał.
Uderzyła
w niego fala, jednak nieco inna niż ta pochodząca z supernowej. Punkt krytyczny
został przekroczony. Wszechświat się kurczył, aby ponownie wybuchnąć. Znany
Stanleyowi Wszechświat się kończył.
Wszystko
wokół niego implodowało, umierało i mieszało się, ściskane niewidzialną siłą
Wszechświata. Stanley był targany niewidocznymi dłońmi fal, ścierające się ze
sobą siły rzucały nim z jednego na drugi kraniec, coraz mniejszego uniwersum.
Aż
nagle wszystko stanęło. Niezawieszone w przestrzeni i czasie, bo ani jednego,
ani drugiego nie było. Nie było nic. Stanleya także, chociaż on czuł jakby był,
ale został tylko na chwilę uśpiony.
Bez
czasu nie da się stwierdzić ile taki stan rzeczy się utrzymywał. Jednak
Wszechświat nie jest stały i uporządkowany. Dąży do mieszania, entropii.
Dlatego to musiało się kiedyś w końcu stać. Przestrzeń pozaziemska powstała na
nowo. Zdarzył się nowy, Wielki Wybuch. Stanley także zdarzył się na nowo.
Teraz
istniał zawieszony w nowej, dopiero co powstałej przestrzeni. Kiedy się
obudził, odczuwał każdą zawieszoną w próżni cząstkę. Każdy atom, każdą strunę.
Kiedy otworzył oczy, narodziły się gwiazdy. Kiedy poruszył ręką, zaczęły się
rodzić planety. Kiedy otworzył usta, rzekł:
–
Środek Wszechświata jest tam, gdzie jestem ja.